Jest nas coraz więcej. Dziś na świecie żyje 7,5 mld ludzi. Prognozy ONZ mówią, że do 2100 r. będzie nas 11 mld. Wzrost ludności i związany z nim rozwój gospodarczy oznaczają również wzrost zapotrzebowania na wodę. Tymczasem już teraz w wielu miejscach na kuli ziemskiej zaczyna jej brakować. Niedobory pojawiają się nie tylko w słabo rozwiniętych regionach świata, lecz także dotyczą nowoczesnych metropolii, takich jak Londyn, Barcelona czy Miami.
Deficyty wody, występujące w różnych częściach naszego globu, budzą niepokoje społeczne, prowadzą do napięć międzynarodowych, a także – do otwartych konfliktów międzynarodowych. W 1995 r. Ismail Serageldin, ówczesny wiceprezes Banku Światowego, powiedział, że „jeśli wojny tego wieku toczyły się o ropę, to wojny następnego stulecia będą toczyły się o wodę”. Od 1948 r. ONZ odnotowała 37 ostrych konfliktów o wodę. W tym samym okresie wynegocjowano i podpisano około 295 międzynarodowych umów regulujących międzypaństwowe stosunki w obrębie różnych zbiorników wodnych. Jednak mniejsze, lokalne konflikty, których jedną z przyczyn jest woda, występują dziś bardzo często. Od 2010 do 2017 r. Pacific Institute z siedzibą w Oakland w Kalifornii odnotował 137 lokalnych i międzynarodowych konfliktów o wodę. Ich ofiarami była w dużej mierze ludność cywilna.
Tymczasem, co roku zwiększa się popyt na wodę. W ciągu ostatnich 100 lat wzrósł on sześciokrotnie i nadal rośnie w tempie 1 proc. każdego roku. Konflikty związane z dostępem do wody będą więc coraz większym wyzwaniem dla świata.
Walka o wodę może przybierać różne formy – czasem jest prowadzona w gabinetach polityków, salach plenarnych parlamentów i samorządów, w skrajnych przypadkach – przybiera formę ulicznych wystąpień, zamieszek, walk plemiennych, a nawet regularnej wojny.
Woda zaognia konflikt Indii i Pakistanu o Kaszmir. To już nie tylko spór terytorialny, lecz także w dużej mierze wojna o wodę. Indus jest rzeką kluczową dla pakistańskiego rolnictwa i przemysłu. Jej źródła znajdują się w Chinach, a górny bieg – w Indiach. Bronią w wojnie o wody Indusu są tamy, które na rzece postawił lub planuje postawić rząd Indii. Władze Pakistanu obawiają się, że indyjskie zapory ograniczą przepływ wody na rzece, a to negatywnie wpłynie na kluczowe dziedziny gospodarki tego kraju.
Problem w tym, że wody w Indusie i tak będzie mniej. Z powodu kurczącej się powierzchni lodowców do rzeki z każdym rokiem wpływa coraz mniej wody. To może zaognić konflikt w Kaszmirze. Zwłaszcza, że Indie również potrzebują coraz więcej wody. Eksplozja demograficzna, którą obserwujemy w tym kraju od ponad 50 lat, pociągnęła za sobą szybki, nie zawsze kontrolowany, rozwój przemysłu. Gwałtownie zwiększająca się liczba ludności (w 1951 r. było to 361 mln, a w 2017 r. – 1,3 mld) oraz zakładów przemysłowych wymagała i wciąż wymaga zwiększenia dostaw wody.
Przykładem ostrego konfliktu o wodę może być ten, który od wielu lat trwa między Izraelczykami i Palestyńczykami. Choć w tym przypadku walka o wodę oznacza także walkę z wodą. Izrael ściśle kontroluje dostęp Palestyńczyków do jej źródeł. W ramach kontroli wojsko niszczy studnie, które na terenie autonomii nielegalnie budują Palestyńczycy. Takie akcje są stałym elementem toczącego się od wielu lat konfliktu bliskowschodniego i często prowadzą do zamieszek oraz starć cywilów z izraelskim wojskiem.
Według statystyk do Palestyńczyków trafia tylko ok. 20 proc. gruntowych zasobów wody dostępnych na terenach Autonomii Palestyńskiej, dlatego ci od lat skarżą się na ten niesprawiedliwy podział.
W 2017 r. Izrael i Palestyna podpisały porozumienie, w ramach którego Izrael dostarczy na Zachodni Brzegi i do Strefy Gazy 32,9 mld litrów wody. Projekt, w ramach którego mają powstać m.in. kilometry rur, jest wart 900 mln dol. i według planów zostanie ukończony w 2022 r.
Izrael rywalizuje o wodę także ze swoimi sąsiadami. Jordan jest źródłem wody dla trzech państw. Według międzynarodowych ustaleń Izraelowi przypada 400 mln m3 wody, Jordanii – 720 mln m3, a Syrii – 130 mln m3. Oficjalnie ustalenia te są przez kraj przestrzegane, ale każda wodna inwestycja w dorzeczu Jordanu, niezależnie, które z państw ją realizuje, wywołuje napięcie w regionie.
Sąsiedzki konflikt trwa również w dolinie dwóch największych rzek Mezopotamii. Źródła Tygrysu i Eufratu tryskają w Turcji, dlatego ma ona do tych rzek szczególny stosunek – uważa je za swoje, chociaż obie płyną także przez Syrię oraz Irak. Od 1990 r. na terenie Turcji działa system tam i zbiornik Atatürka pozwalający zarządzać zasobami wód z obu rzek. Ledwie 45 km od granicy z Syrią dobiegają końca prace nad tamą Ilisu na Tygrysie, która pozwoli stworzyć rezerwuar wody o pojemności 10 mld m3. Dzięki wszystkim tym inwestycjom Turcy będą mogli zachować u siebie ponad połowę zasobów Eufratu i Tygrysu. To niepokoi zwłaszcza Irak. Przemysł naftowy tego kraju potrzebuje rocznie 1,8 mld m3 wody, którą dziś czerpie głównie z Tygrysu i Eufratu. Znaczne ograniczenie przepływu na obu rzekach może być zabójcze dla tej gałęzi gospodarki w Iraku.
Zarządzanie przepływami wody może być wykorzystane również jako broń. Turcy ograniczyli dopływ wody spływającej z ich terenów na terytoria zajmowane przez ISIS, utrudniając budowę kalifatu na terenach Syrii oraz Iraku.
Również starożytna rzeka stała się powodem konfliktu międzynarodowego.
Od wieków okresowe wylewy Nilu nadawały rytm życiu Egipcjan. Rzeka karmiła, poiła, zapewniała bogactwo i bezpieczeństwo ekonomiczne. „Egipt – dar Nilu" – mówili starożytni. Dziś rzeka ta również pełni rolę najważniejszego źródła wody dla Egiptu. Wysoka Tama w Asuanie, ukończona w 1970 r., tworzy Jezioro Nasera, które jest zbiornikiem wody dla całego kraju. – Według oficjalnych informacji zgromadzona w niej woda wystarczyłaby Egipcjanom na 10 lat. Tama jest też elektrownią wodną, która pokrywa ok. 10-15 proc. zapotrzebowania Egiptu na prąd. Dzięki możliwości kontrolowania przepływu wody możliwe jest regulowanie jej poziomu, co zapobiega powodziom i ogranicza efekt susz.
Jednak budowa tamy wpłynęła niekorzystnie na jakość ziem uprawnych w dolnym biegu rzeki, co zmusiło rolników do intensywniejszego używania nawozów sztucznych i spowodowało zanieczyszczenie gleby. Budowa tamy wymusiła też przesiedlenie 100 tys. osób z obszarów, które zostały później zalane. Powyżej terenów zalewowych przenieść trzeba było również zabytki, w tym świątynię Abu Simbel wybudowaną w XIII w. p.n.e., która dziś stoi o 65 m wyżej względem swojej pierwotnej lokalizacji.
Mimo tych wysiłków Egipcjanie nadal mają problem. – Jest nim Etiopia. Władze tego kraju podjęły decyzję o budowie dużej tamy na Nilu Błękitnym, czyli na najbardziej zasobnym w wodę dopływie tej rzeki. W ten sposób Etiopczycy chcą zapewnić sobie dostęp do czystej wody i energii, bowiem ukończona konstrukcja, nazywana Tamą Wielkiego Odrodzenia, ma być największą hydroelektrownią w Afryce. Egipcjanie obawiają się, że inwestycja w Etiopii wpłynie na zmniejszenie poziomu wody w dolnym biegu Nilu, co odbije się negatywnie na gospodarkach Egiptu i Sudanu.
Po groźnie brzmiącej deklaracji prezydenta Egiptu Abda al-Fattaha as-Sisiego z listopada 2017 r. , że „sprawa wody to dla Egiptu kwestia życia i śmierci”, kraje regionu złagodziły swoją retorykę i próbują dojść do porozumienia. „Nie pozwolimy, żeby różnice dzielące nas w kontekście tamy, którą buduje Etiopia, zrujnowały nasze relacje z Addis Abebą” – powiedział w styczniu 2018 r. As-Sisi.
Dalej na południe od Egiptu toczy się inny konflikt o wodę. Sudan Południowy jest najmłodszym państwem świata. Powstał w 2011 r. po odłączeniu od Sudanu południowej części jego terytoriów. Od samego początku nowy kraj zmagał się z problemami ekonomicznymi, w tym z klęskami głodu i trudnościami z dostępem do wody. Według danych organizacji Global WASH Cluster z listopada 2017 r. około 50 proc. Sudańczyków z południa nie ma dostępu do wody pitnej.
– W Sudanie Południowym w porze deszczowej opady są gigantyczne. Woda ta nie jest jednak w żaden sposób zatrzymywana do późniejszego użycia – mówi Mikołaj Radlicki, który w Sudanie Południowym koordynował działania francuskiej organizacji ACTED. – Przez intensywne opady ziemia staje się gliną, drogi zamieniają się w potoki, przez co nie można się sprawnie poruszać. Rzeki wylewają, występują powodzie. Natomiast w porze suchej wszystko wysycha, nie ma skąd brać wody do irygacji pól czy do picia. W większych wioskach czasami znajdują się studnie wybudowane przez społeczność międzynarodową, ale poza nimi nie ma nic.
– Dlatego walki o wodę nasilają się w porze suchej. Plemiona pasące bydło przemieszczają się, szukając jej, i bywa, że wchodzą na teren innego, nieprzychylnego plemienia. To dzieje się ciągle – mówi Radlicki. – Kiedy dochodzi do zabójstw, zaczyna się spirala, którą trudno przerwać. Z powodu tradycji tzw. revenge killing, czyli zabójstw dokonywanych w odwecie za inne zabójstwo, jedno starcie może być początkiem niekończącego się konfliktu.
Pora deszczowa w Sudanie Południowym to pora spokoju. Nieprzejezdne drogi, wylewy rzek, tworzące się bagna sprawiają, że konflikty słabną. Wyższy w tym okresie poziom wód w rzekach pozwala ludziom na podróżowanie łodziami do większych ośrodków, które są lepiej zaopatrzone w żywność. Celem często jest Etiopia.
Brak wody to także ogromny problem w Somalii, gdzie wieloletnia wojna i niestabilna sytuacja polityczna doprowadziła do faktycznego rozkładu państwa. Rząd w Mogadiszu nie ma realnej władzy poza stolicą. Podzielonymi skrawkami ziemi rządzą lokalni watażkowie, grupy skrajnych islamistów i separatyści, myślący o utworzeniu własnego państwa. W takich warunkach rozwój kraju nie jest możliwy. Dodatkowo Somalię nawiedzają susze. Brakuje jedzenia i wody.
W Somalii możliwość dostępu do wody związana jest z walką o zdrowie i życie.
– Wielkim problemem kraju jest tzw. otwarta defekacja, która stwarza ogromne zagrożenie dla zdrowia i jest źródłem chorób. W wielu miejscach brakuje latryn, bo nie ma dostępu do wody. Dbając o dostęp do niej, budując studnie i kioski wodne, a także latryny i budynki sanitarne, dbamy też o zdrowie mieszkańców – tłumaczy Jakub Belina-Brzozowski z Polskiej Akcji Humanitarnej, który był w Somalii, gdzie obserwował przebieg projektów realizowanych przez tę organizację.
Z powodu konfliktów i susz w Somalii cały czas trwają migracje ludności. Około 2 mln Somalijczyków to tzw. osoby wewnętrznie przemieszczone, czyli uchodźcy wewnętrzni, którzy opuścili swoje domy, swoje miejscowości, ale nie wyjechali z kraju.
– Cały czas tworzą się nowe obozy, do których staramy się dotrzeć, aby zaopatrzyć je w wodę. Wygląda to w ten sposób, że – kiedy chcemy zbudować studnię lub kiosk wodny – rozmawiamy o tym z lokalnymi władzami i społecznością, czasem z właścicielami ziemi, na której stoi obóz, i prosimy o pozwolenie. Kiedy otrzymujemy zgodę, przystępujemy do pracy. W porozumieniu z lokalną społecznością analizujemy potrzeby, a nasz inżynier przygotowuje plan techniczny i kosztorys. Współpracujemy z firmami specjalizującymi się w konstrukcji instalacji wodnych. W zależności od warunków – lokalizacji, specyfiki terenu, rodzaju ujęcia wodnego – taka budowa może trwać od kilku tygodni do kilku miesięcy. Nasi pracownicy na bieżąco monitorują postępy pracy i dbają o to, by działanie odpowiadało na potrzeby społeczności – tłumaczy Jakub Belina-Brzozowski z PAH.
Zupełnie inny wymiar walki o wodę obserwujemy w krajach rozwiniętych i rozwijających się. Tu gra toczy się o efektywniejsze wykorzystanie wody.
Rozwijająca się gospodarka Chin zwiększa swoje zapotrzebowanie na wodę oraz na energię z niej wytwarzaną. Dzięki Tamie Trzech Przełomów, największej tego typu budowli na świecie, Chińczycy produkują czystą energię i... brudną wodę.
Tama zastąpiła ok. 31 elektrowni węglowych, co wiąże się ze spadkiem zanieczyszczenia spowodowanego spalaniem węgla. Jednocześnie spowolniła bieg Jangcy, na której została zbudowana, co doprowadziło do tego, że rzeka zamieniła się w ściek. Osłabł jej nurt, ale także zniknął żyjący w niej rzadki gatunek delfina rzecznego.
Budowa tamy wymusiła również przesiedlenie 1,26 mln osób z terenów, które miały zostać zalane. Było to największe przesiedlenie w historii związane z inwestycją człowieka. Zatopiono 17 miast, 140 miasteczek, 3 tys. wsi, 1600 fabryk i kopalń, a także 1300 stanowisk archeologicznych. Co ciekawe, 40 mld ton wody, które wpłynęło do zbiornika, spowodowało zmiany w obrocie Ziemi – oś obrotu przechyliła się nieco, przesuwając biegun geograficzny o 2 cm, a doba wydłużyła się o 0,06 mikrosekundy.
Wpływ na środowisko, jaki wywołała chińska inwestycja, jest niepodważalny. Działalność człowieka i jej wpływ na zmiany klimatu – również. ONZ szacuje, że w związku z postępującymi zmianami klimatycznymi i rosnącym zapotrzebowaniem na wodę (z powodu zwiększającej się liczby ludności) ograniczenia w dostępie do niej w 2050 r. dotkną ponad 5 mld ludzi na całym świecie. Dotyczy to także miejsc, w których obecnie wody nie brakuje. Symptomy nadchodzącej fali problemów możemy obserwować już dziś. Pojawiają się tam, gdzie do tej pory się ich nie spodziewaliśmy – w Londynie, Barcelonie, Pekinie, Sao Paulo czy Miami.
Kalifornia, najbogatszy i najludniejszy stan w USA, centrum przemysłu rozrywkowego i technologicznego, od lat zmaga się z niedoborem wody. Ostatni kryzys, związany z trwającą w latach 2011-2017 r. suszą, był największym tego typu kryzysem wodnym w historii stanu. Przez siedem lat susza panowała na niemal całym terytorium Kalifornii, w krytycznych momentach najwyższy jej poziom (D4) występował na 58,4 proc. terytorium stanu, a na pozostałych 41,6 proc. występowała susza poziomu trzeciego (D2).
Kalifornia zmaga się z suszami od lat. Od lat, jak przystało na miejsce, w którym rodzą się nowe technologie, rozwija też nowe metody pozyskiwania wody – w tym wody z oceanu. W 2015 r., czyli jeszcze w czasie trwania ostatniej wielkiej suszy, otwarto w kalifornijskim Carlsbadzie największą i najnowocześniejszą wówczas odsalarnię wody w USA. W 2018 r. władze stanu zaplanowały wydać 34,4 mln dol. na osiem projektów związanych z odsalaniem wody i rozwijaniem technologii odsalania – nie tylko wód oceanicznych, lecz także wód z rzek czy zatok.
Kalifornia musi szukać nowych dróg pozyskiwania wody, bo w ostatnich latach nadmierna eksploatacja wód gruntowych doprowadziła do niekontrolowanych zmian w środowisku – osiadania gruntów w dolinie rzeki San Joaquin. Nadmierne zmiany w geologii tego regionu mogłyby zagrozić m.in. infrastrukturze doprowadzającej wodę do dużych miast, a to pogłębiłoby problem Kalifornii z wodą.
Amerykański Zintegrowany Narodowy System Informacyjny ds. Susz (NIDIS) monitoruje sytuację hydrologiczną w Stanach Zjednoczonych i na bieżąco informuje o regionach, w których występują suszę. Jak wynika z informacji NIDIS, w ostatnim tygodniu kwietnia 2018 r. tylko na 34,1 proc. terytorium Kalifornii susze nie występowały. Jednak w tym samym okresie nigdzie w tym stanie nie odnotowano najwyższego (piątego) stopnia suszy.
Reporter: Rafał Hetman
Opracowanie graficzne: Arkadiusz Sołdon
Wdrożenie: Piotr Kliks
Serdecznie dziękujemy Andrzejowi Klancykowi za pomoc w przygotowaniu materiału z Chin.
W sierpniu 2017 r. na ulicach Bombaju pojawiły się niebieskie psy. Lokalni działacze na rzecz zwierząt naliczyli 11 czworonogów, których sierść pokryła niecodzienna barwa. Zdjęcia psów szybko trafiły do Internetu, gdzie w viralowym tempie rozeszły się po całym świecie. Co sprawiło, że zwierzęta zmieniły kolor?
Przez Bombaj przepływa kilka rzek. Jedną z nich jest Kasardi. Jak przypuszczają obrońcy zwierząt, niebieskie psy, zanim stały się niebieskie, musiały wykąpać się właśnie w tej rzece. Kasardi dziś jest właściwie ściekiem, do którego nieczystości spuszczają okoliczne fabryki. Psy zostały zabarwione niebieską substancją, którą do wody spuściła jedna z fabryk proszków do prania. Zakład ten szybko zamknięto. Obrońcom zwierząt udało się złapać jednego z czworonogów i zmyć z niego niebieski barwnik.
Zanieczyszczenie rzeki Kasardi to problem lokalny Bombaju, ale dziś w całych Indiach dostęp do czystej wody staje się coraz trudniejszy.
Lepiej, żeby T. nie ujawniał nawet swojego imienia. Wjeżdżając do Izraela, nie mógł powiedzieć o wszystkim, co będzie robił w tym kraju. Gdyby powiedział, z pewnością nie zostałby tam wpuszczony. Na jego prośbę nie ujawniamy także nazwy firmy, w której T. pracuje.
– To jest zabawa w kotka i myszkę – mówi T. – Przed przyjazdem dostaliśmy od naszej organizacji zestaw odpowiedzi na najczęściej zadawane na granicy pytania. Kiedy nas dopytywano, co będziemy robić w Izraelu, staraliśmy się nie kłamać, ale mówiliśmy jak najmniej o naszym sztandarowym projekcie, właściwym celu pobytu, czyli odbudowie zniszczonej infrastruktury wodnej.
T. pracuje dla jednej z licznie działających na Bliskim Wschodzie organizacji międzynarodowych. Realizuje projekty związane z wodą, w ramach których, wraz z kolegami i koleżankami, dba o zapewnienie lub utrzymanie dostępu do wody Palestyńczykom mieszkającym na Zachodnim Brzegu czy w Strefie Gazy.
– Strefa Gazy jest kompletnie odcięta od świata – mówi. – Tymczasem na jej terytorium 95 proc. wody nie nadaje się do spożycia. A to nie jest jedyny problem. Innymi i do tego bardzo istotnymi są kanalizacja i przepełnione szamba, których nie ma jak opróżniać. Przez zanieczyszczenia, zwłaszcza w miastach Gaza i Rafah, panuje zagrożenie wybuchem epidemii cholery. W Strefie Gazy duża część ścieków odprowadzana jest rurami prosto do Morza Śródziemnego. Przy brzegu woda jest więc bardzo zanieczyszczona. Co rodzi kolejny problem, ponieważ spora część mieszkańców żyje dzięki połowom ryb. Izraelczykom po prostu zależy, żeby w Strefie Gazy żyło się jak najgorzej.
Jak najgorzej ma się też pracować organizacjom pomocowym. – Do Gazy nie możemy wwieźć sprzętów, które są zwykle niezbędne do naprawy lub budowy infrastruktury wodnej. Jest to zabronione. Musimy korzystać z tego, co zastaniemy na miejscu. A to najczęściej rzeczy stare i zniszczone. Więc kombinujemy, jesteśmy kreatywni. Wykorzystujemy rzeczy powszechnie dostępne w sklepach – opowiada T.
W porównaniu ze Strefą Gazy sytuacja na Zachodnim Brzegu jest o wiele lepsza. Obszar ten podzielony jest na trzy strefy. Strefę A w całości kontrolują Palestyńczycy, strefę B – w części Izrael, w części Palestyna, a strefę C – w całości władze izraelskie, i to tam toczy się prawdziwa walka o wodę.
– Mówi się, że Izrael ma długoterminowy plan, w ramach którego w przyszłości chce całkowicie przejąć tereny strefy C, aby mogli na nich mieszkać Żydzi. Dlatego regularnie niszczy wszystko, co na tych terenach ułatwia życie Palestyńczykom, w tym struktury mieszkalne i wodne. Jednocześnie buduje w strefie C osiedla żydowskie, które są nielegalne w świetle prawa międzynarodowego. Zazwyczaj powstają one na terenach, które są najlepiej zaopatrzone w zasoby wodne – opowiada T. – Biorę udział w programach, w ramach których odbudowywane są na przykład studnie. Przekazujemy też pieniądze na odbudowę infrastruktury wodnej, kiedy nie możemy działać w jakimś miejscu. Nasze aktywności skierowane są w dużej części do beduinów, zamieszkujących pustynne tereny strefy C, dla których ograniczenia w dostępie do wody są dużym problemem. Uciążliwy jest też brak toalet i związana z nimi tzw. otwarta defekacja, przez którą zwiększa się zanieczyszczenie tych terenów – wyjaśnia.
Działania takich organizacji jak ta, dla której pracuje T., napotykają na wiele problemów w Izraelu. Utrudniony jest transport i komunikacja. Przemieszczanie się spowalniają liczne punkty kontrolne i rewizje osobiste. Pracownicy organizacji pomocowych przechodzą zwykle dokładną weryfikację, a część z nich nie jest wpuszczana na terytorium Izraela.
Woda też może być bronią.
Pasterze mają ze sobą karabiny, czasem tak duże, że niosą je dwie osoby. Bydło jest przecież niezwykle cenne. Świadczy o statusie rodziny. Potrzebne jest mężczyźnie, by mógł się ożenić. Stąd takie środki bezpieczeństwa. Broń przydaje się też w walce o wodę.
Pasterze opuszczają swoje wioski na długie miesiące. Prowadzą bydło na tereny nadające się do wypasania oraz na obszary bogate w wodę, żeby zwierzęta miały co pić. W takich miejscach czasem dochodzi do starć między różnymi grupami pasterzy, rywalizującymi o miejsce przy zbiornikach wodnych.
– Na szczęście nie było zabitych. Byli jednak ranni – opowiada jeden z pracowników organizacji pozarządowej działającej na terenie Sudanu Południowego (z powodu skomplikowanej sytuacji politycznej w regionie, nie możemy ujawnić jego imienia – przyp. red.). – To był incydent, który najbardziej zapadł mi w pamięć z całego mojego pobytu w Sudanie Południowym. Pasterze z plemienia Nuerów doprowadzili swoje stado do rzeki, żeby zwierzęta mogły napić się wody. Było to jedyne miejsce w okolicy, które ze względu na ukształtowanie terenu umożliwiało napojenie zwierząt. Po chwili pojawili się inni pasterze z tego plemienia, którzy też chcieli napoić swoje stado. Wywiązała się walka. Padły strzały. Kilka osób trafiło do szpitala.
Nie wszystkie spotkania dwóch różnych grup pasterskich kończą się starciami. Jak oceniają pracownicy organizacji międzynarodowych, na terenie stanu Jonglei, położonego we wschodniej części Sudanu Południowego, w 2017 r. dochodziło do kilku podobnych starć w miesiącu. W niektórych z nich ginęli ludzie.
Miała na imię Fatuma i powiedziała, że woda jest dla niej wszystkim. W obozie dla uchodźców pod Mogadiszu woda naprawdę jest wszystkim.
– Bez niej głodowałabym, bo nie miałabym jak ugotować obiadu. Bez niej nie zaspokoiłabym pragnienia mojego i moich dzieci. Bez niej nie moglibyśmy się umyć. Bez niej nie mogłabym chodzić w czystych ubraniach. Woda jest dla mnie wszystkim – powiedziała Fatuma pracownikom Polskiej Akcji Humanitarnej, organizacji, która wybudowała tzw. kiosk wodny w obozie zamieszkanym przez kilka tysięcy osób, w tym przez Fatumę.
Kiosk wodny to nieduży, betonowy blok, z którego sterczy kilka kranów. Taki obiekt jest bardziej wydajny niż studnia, ponieważ w jednym czasie może korzystać z niego kilka osób.
– Kiedy tu przyjechaliśmy, nie mogliśmy się przyzwyczaić. Wszystko tutaj było niesmaczne. Niesmaczne warzywa, niesmaczne mięso – opowiada Xing Kunju, staruszka, która wraz z rodziną musiała opuścić swoją wioskę. W 2002 r. władze ogłosiły plan wysiedlenia mieszkańców w związku z ogromnym projektem hydroelektrycznym – Tamą Trzech Przełomów.
Xing Kunju mówi dalej: – W starym domu sami hodowaliśmy kury. Tutaj nie chowają się one dobrze. Nie ta pogoda. Próbowaliśmy je tu trzymać, ale wszystkie zdechły. Wciąż tęsknię za starym domem. Gdzieżbym mogła się przyzwyczaić! – Xing zanosi się ponurym śmiechem. – Bardzo żałujemy tego wszystkiego – dodaje.
Staruszka wspomina, jak wyglądało przesiedlenie. – Tego dnia wyjechało nas ponad 9 tysięcy. Jak rząd wyjaśniał, czemu musimy się przenieść? Powiedzieli: „Macie jechać, migranci trzech przełomów muszą razem wyjechać”. Mówili, że dla każdego będzie po kilkaset tysięcy juanów. Gówno prawda z tymi pieniędzmi. Dali nam chyba po dziesięć tysięcy albo trochę więcej – po przyjeździe dziesięć tysięcy, a potem jeszcze po kilka tysięcy. Poza tym nic, a mówili: „Wiele setek tysięcy, wiele setek tysięcy, jak przyjedziecie, będziecie cesarzami”. Gówno prawda. Trzeba samemu szukać sobie roboty – dodaje Xing.
Ludzie w wiosce nie byli ze sobą zżyci, mieszkali za daleko od siebie. Nikt nie protestował, ludzie po prostu odpuścili.
– Przyjechaliśmy pociągiem. Rząd go zorganizował. U nas w domu nikt wcześniej nie jechał pociągiem. W drodze strasznie trzęsło, nie miałam odwagi wstać! Jak wstałam, to tak się kręciło w głowie! Ale i na stojąco, i na siedząco nie mogłam wytrzymać – mówi Xing Kunju.
Kobieta przyznaje, że choć minęło już wiele lat od przesiedlenia, nadal czuje się trochę jak ofiara.
Minęło już 14 lat odkąd Xing Huaqing z rodziną musiał opuścić swoją wioskę:
– Od obwieszczenia, że musimy się przenieść, do samego przesiedlenia minęło kilka lat. Rząd wyznaczał na spotkaniach, który powiat i która miejscowość gdzie pojedzie. Każdy powiat losował, a potem każda miejscowość. Co wylosowała, tam pojechała. Wylosowała Szanghaj, to do Szanghaju, jak Kanton, to do Kantonu. Po tym losowaniu poszczególne grupy losowały znowu, do jakiej pojadą wioski. Gdzie wylosowały, tam pojechały. Na początku niektórzy nawet chcieli jechać. Ale jak przyszło do wyjazdu, wielu nie chciało.
Projekt tamy trzech przełomów jest tak wielki... Nie da rady, żebyś się nie wyniósł. Z Chongqingu przesiedlili milion ludzi. Milion migrantów to niemało. Kiedy odjeżdżaliśmy, odprowadzono nas, bijąc w bębny i dzwony, zupełnie jak na weselu. Wszyscy byliśmy zrozpaczeni. Wszyscy płakali. Mieliśmy psa, zostawiliśmy go. Najpierw płynęliśmy łodzią do Xintian, potem autobusem na dworzec kolejowy. Podróż pociągiem trwała 36 godzin. Półtora dnia. Wtedy dopiero co zbudowali to połączenie. Teraz wystarczyłoby nieco ponad 20 godzin, a szybkim pociągiem – kilka godzin.
Przyjechaliśmy do Kantonu. Przywitanie też było z bębnami. Odbierali nas sekretarze poszczególnych miejscowości. Potem każdej rodzinie dali worek ryżu i butlę oleju. Ale nie było żadnej kompensacji pieniężnej. Nie oddali nam też pieniędzy za mieszkanie, za ziemię. Za nic nie oddali. Dwa czy trzy lata temu pojechaliśmy z powrotem po pieniądze za naszą ziemię. Nie dostaliśmy pieniędzy i jeszcze nas, cholera, zamknęli na kilka dni. Za wykończenie tych mieszkań sami musieliśmy zapłacić. Kiedy przyjechaliśmy, te domy były jednopiętrowe, sami dobudowaliśmy drugie piętro. Zanim wyjechaliśmy, władze mówiły nam, że dostaniemy dywidendy z działania tamy. Teraz każdy dostaje po 50 juanów, ale na co to starczy?
Po przyjeździe nie mogliśmy się dogadać z miejscowymi. Nic nie rozumieliśmy. Młodzi podobnie. Tylko dzieci trochę lepiej. Tutaj ludzie mówią po kantońsku, wielu nie mówi po mandaryńsku. Teraz młodzi umieją po mandaryńsku, ale starzy na pewno nie.
Po tylu latach już przywykłem, nie myślę o starym domu. Ale kury są tutaj niesmaczne. Za dużo komarów – od marca do października to się nigdy nie kończy! Dajemy radę handlować, bo teraz ludzie potrafią mniej więcej mówić po mandaryńsku. Tam, gdzie sprzedajemy, wszyscy mówią po mandaryńsku. Rząd dał nam możliwość pracy, ale to nie była dobra praca. Jeśli chciałeś lepiej zarobić, musiałeś samemu szukać.
Minęło już 14 lat. Przez ten czas prawie się przyzwyczaiłem. Przyzwyczaiłem się do pogody. Zwłaszcza do zimy. Lato jest tu długie.
Feng ma 48 lat, jest robotnikiem w fabryce butów i dorabia jako kierowca mototaksówki. Jego rodzinny dom w wyniku budowy tamy znalazł się pod wodą. Ale okolica, dzięki tej inwestycji, rozwinęła się.
– Miałem wtedy 33 lata – mówi Feng. – Przyjechałem do Kantonu razem ze wszystkimi w sierpniu 2004 roku. Byliśmy ochotnikami, przyjechaliśmy tutaj dobrowolnie. Nie było przymusu. Wszyscy się zgodzili, zrobili państwu małą przysługę, no nie?
Jak przyznaje Feng, na początku był nawet zadowolony z przeprowadzki. Rząd załatwił mu pracę. Ale kiedy dziś patrzy, jak jego rodzinny region rozwinął się dzięki budowie tamy, wydaje się być zazdrosny.
– Teraz, jak patrzymy na rozwój naszych rodzinnych stron, odczuwamy niedosyt. Tutaj nie jest tak dobrze jak tam. Moje stare strony się rozwinęły. Zbudowano przystań i elektrownię wodną. Ale mój dom zalało – żali się, choć zaraz dodaje: – Celem nas wszystkich było zrobić państwu przysługę. Jeśli w sprawie Tamy Trzech Przełomów byś się nie przeniósł, jeśli wszyscy by zostali, tamto miejsce by się nie rozwinęło, no nie?