450 km linii rozgraniczenia na Donbasie to 450 km wojny, która od 2014 r. dzieli obwody doniecki i ługański na dwie części. To setki kilometrów okopów i umocnień, to wioski i miejscowości na linii ognia i ich mieszkańcy, do których zawitała wojna, i którzy nagle znaleźli się w strefie wyjętej spod prawa. Ale to też ludzie, którzy w tej wojennej rzeczywistości ratują nie tylko siebie, ale także próbują pomagać innym. To też tacy, których wojna diametralnie zmieniła, a oni starają się wykorzystać szansę, którą im dała.
Być może banalne jest stwierdzenie, że prawda na wojnie umiera pierwsza. Ale, żeby pokusić się chociażby o próbę zrozumienia tego, co dzisiaj dzieje się na wschodzie Ukrainy, należy pamiętać, jak wszystko się zaczęło.
Na początku należałoby cofnąć się do momentu rozpadu ZSRR. 24 sierpnia 1991 r. Ukraina ogłosiła niepodległość, podobnie jak pozostałe byłe republiki, na czele z Rosją. Szybko okazało się, że ta ostatnia ma swoje plany względem Ukrainy, w której występowało też wiele problemów wewnętrznych. Ukraińcy różnili się poglądami, jak w każdym innym kraju. Protestowali przeciwko władzy, a nawet wszczynali pokojowe rewolucje jak jesienią 1990 r. (rewolucja na granicie) i jesienią 2004 r. (pomarańczowa rewolucja). Jednak wyraźna linia podziału w ukraińskim społeczeństwie na wschód i zachód została wyznaczona przez polityków na potrzeby wyborów w 2004 r.
Być może jednak należałoby się cofnąć dalej – do czasów Rusi Kijowskiej, kozactwa, walki o niepodległość 100 lat temu i ponad 70 lat komunizmu, który przyniósł kolektywizację i Wielki Głód. Później wybuchła II wojna światowa – najpierw wojenna maszyna zrujnowała cały kraj, przesuwając się na wschód, a potem – raz jeszcze w kierunku zachodnim. Ukraina zawsze znajdowała się między Wschodem i Zachodem i sąsiedzi mieli względem niej różne plany...
Najnowszy etap ukraińskiej historii zaczął się jesienią 2013 r., kiedy protest aktywistów i studentów w Kijowie przerodził się w Majdan w obronie proeuropejskiego wyboru. Mniejsze protesty, solidaryzujące się z Kijowem, pojawiły się też w innych regionach, w tym w Doniecku i Ługańsku. Majdan nie podobał się w Rosji i rosyjskie media zbudowały odpowiedni przekaz, który dotarł i na Krym, i na Donbas.
20 lutego 2014 r. Majdan w Kijowie wygrywa, płacąc krwawą ofiarę. W tym czasie na Krymie jest już gorąco. W nocy z 26 na 27 lutego 2014 r. nieoznakowani, uzbrojeni ludzie zajmują budynki rządowe w Symferopolu. Tak rozpoczyna się aneksja Krymu przez Rosję.
Na Donbasie też jest niespokojnie. Miejscowi prorosyjscy działacze również się buntują i chcą, by „Donbas został usłyszany" w Kijowie. W Doniecku i Ługańsku pojawiają się popierający prorosyjskie idee ludzie z sąsiedniej Rosji. Rosyjskie media wykonują swoją pracę. Temperatura rośnie, niektórzy wspominają i ostrzegają przed konfliktem na wzór wojny na Bałkanach. Ale zaraz! Przecież tutaj nie ma problemu religijnego, etnicznego i nawet, wbrew temu o czym mówią niektórzy politycy i media, językowego – oponują trzeźwo myślący. Jest już jednak za późno. Możliwe, że udałoby się porozumieć, ale nie w sytuacji, kiedy pojawia się broń.
Czy na Krymie i na Donbasie były prorosyjskie nastroje? – Tak, część mieszkańców była nastawiona prorosyjsko, czy może raczej z nostalgią odnosiła się do ZSRR. – Oni nie znają współczesnej Rosji. Myślą, że Rosja to taki ZSRR – dziwił się jeden z rosyjskich dziennikarzy w kwietniu 2014 r. w Słowiańsku.
Uzbrojeni ludzie, którzy zajęli 12 kwietnia 2014 r. Słowiańsk w obwodzie donieckim, przedostali się z Rosji i byli szkoleni specjalnie na tę operację.
„My, krymskie pospolite ruszenie” – pomylił się kilka dni później jeden z dowódców bojowników, odpowiadając na pytanie – kim są. Po chwili poprawił się i powiedział – „donieckie”. – My wszyscy przyjechaliśmy z Krymu – doda chwilę później jeden z bojowników, odpowiadając na pytanie, czy wszyscy oni są miejscowymi. Była to grupa bojowa rosyjskiego watażki Igora Girkina „Striełkowa”.
Tak zacznie się wojna, która pochłonęła już ponad 10 tys. ofiar.
Kobieta z portretem, stojąca w tłumie, wyróżnia się. Większość osób wokół jest radosna i w zgiełku czeka na defiladę.
Mariupol w połowie czerwca świętuje czwartą rocznicę wyzwolenia miasta z rąk prorosyjskich bojowników. To była pierwsza udana ukraińska operacja. Ale to właśnie ta kobieta przyciąga wzrok, stoi smutna – nie świętuje, nie czeka na nadjeżdżające samochody opancerzone i maszerujących żołnierzy. A właściwie czeka, ale tylko na jednego żołnierza, który wymaszerował cztery lata temu i wciąż nie wrócił.
– W kwietniu czy w maju 2014 r. Jurij pomagał tutaj Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy w wyzwoleniu Mariupola. 26 maja pojechał pod Kijów do batalionu „Donbas”. Służył tam i 29 sierpnia 2014 r. zaginął bez wieści w „kotle Iłowajskim” – opowiada cicho, łamiącym się głosem.
– Do tej pory na niego czekamy i mamy nadzieję, że wróci. Na fotografii jest mój syn, najstarszy syn.
Młody chłopak to żołnierz o pseudonimie „Foks", który – według matki – wciąż może przebywać w niewoli.
– Sama mieszkam w Mariupolu. Mąż służył w Polsce, w Stargardzie Szczecińskim. Mój syn to bardzo dobry człowiek i nie mogę przeżyć, że nie ma go tutaj obok mnie. Mam nadzieję, że szybko wróci do domu. Nic więcej nie mogę powiedzieć – dodaje.
Ale wojna dla Mariupola to nie historia. Linia frontu przebiega nieco ponad 20 km za miastem. A w nocy, w niektórych dzielnicach, dobrze słychać, kiedy dochodzi do walk na froncie wokół miasta.
– Zatkajcie uszy! – krzyczy Nick.
Wowa celuje przez kilkanaście sekund. Huk, błysk, podnosi się chmura piasku, który pokrywa pyłem wszystko wokół. Po chwili słychać eksplozję. To kolega Nicka wystrzelił z granatnika RPG-7. Tylko w ten sposób można niekiedy zmusić przeciwnika, żeby zamilkł. Teren jest płaski, więc za punkty orientacyjne pozycji przeciwnika przyjmuje się drzewa i od nich wylicza się dystans.
– Wowa, zapaliło się trochę – mówi Nick i kilka razy strzela.
Pozycje przeciwnika znajdują się tylko 450-500 m od ukraińskich, czyli na odległość wystrzału z automatu.
Wodjane to niewielka wieś położona kilkanaście kilometrów na wschód od Mariupola. Przed wojną była to przede wszystkim miejscowość letniskowa, chociaż – ze względu na bliskość do Mariupola – wiele osób mieszkało tu przez cały rok.
To jedno z tych miejsc na linii frontu, które występuje praktycznie każdego dnia w raportach sztabu Operacji Zjednoczonych Sił. Tutaj każdego dnia dochodzi do wymiany ognia.
Po stronie ukraińskiej obronę utrzymują jednostki piechoty morskiej uważane za elitę ukraińskich wojsk. Dowódcą batalionu jest Wadym Sucharewski. Ten 33-letni kapitan to żywa legenda. – 13 kwietnia 2014 r. jako pierwszy ukraiński żołnierz otworzył ogień na Donbasie, ratując niedaleko od Słowiańska grupę specjalną SBU, która wpadła w zasadzkę bojowników przybyłych z Rosji pod dowództwem Igora Girkina.
Po drugiej stronie podobno też stoi piechota morska, ale tzw. Donieckiej Republiki Ludowej – również uznawana tam za elitarną.
Teraz cisza w dzień jest tylko pozorna. Nigdy nie wiadomo, kiedy może zacząć się ostrzał, a sama wieś jest tak blisko linii frontu, że nawet pociski z broni automatycznej przelatują między domami.
– Na wojnie jestem już 2,5 roku. Na tych pozycjach też długo – pierwszy raz przyjechaliśmy tutaj jesienią 2016 r. Dobrze je znamy, sami je robiliśmy – mówi 23-letni Pawło, dowódca kompanii.
Do piechoty morskiej trafił po ukończeniu w lutym 2016 r. Akademii Wojsk Lądowych we Lwowie. – Od dzieciństwa marzyłem, aby zostać żołnierzem, uczyłem się w wojskowym liceum. Wojna, która rozpoczęła się w 2014 r., tylko wzmocniła moją decyzję, aby służyć i bronić ojczyzny – tłumaczy swój wybór młody dowódca.
Według niego między trwającym teraz zawieszeniem broni a wcześniejszą sytuacją jest tylko jedna różnica – obecnie nie używa się ciężkiej artylerii. Ale przeciwnik nadal strzela z moździerzy i cały czas w użyciu jest broń strzelecka, przeciwpancerne pociski kierowane i granatniki automatyczne.
– Nikt tutaj o żadnym zawieszeniu broni nie słyszał – dodaje.
20 czerwca 2018 r. pozycje piechoty morskiej w Wodjane znalazły się pod ciężkim ostrzałem artyleryjskim. Kilka dni wcześniej pojawiła się informacja, że do tzw. Donieckiej Republiki Ludowej przybył kolejny rosyjski konwój humanitarny. Zdaniem ukraińskiej strony w konwojach tych dostarczana jest amunicja.
– Dosłownie dwa dni później rozpoczął się potężny ostrzał artyleryjski naszych pozycji, który trwał niemal 8 godzin. Ostrzeliwano nas z moździerzy 82 i 120 mm, artylerii 122 mm i 152 mm, czołgów – do tego jednocześnie. Dawno tak silnego ostrzału nie było – opowiada Pawło.
Na wideo, które zarejestrowała ich kamera obserwacyjna, widać wybuch za wybuchem.
Dowódca jest przekonany, że po drugiej stronie walczą kadrowi rosyjscy oficerowie, ponieważ przeciwnik wykorzystuje rosyjską technikę i amunicję.
– Mamy wystarczającą liczbę dowodów – odłamki pocisków wystrzelonych z granatników rosyjskiej produkcji.
– Wykorzystują przeciwko nam miny przeciwpiechotne, na których oznaczenia i rok produkcji wskazują, że zostały wyprodukowane po 1991 r. w Rosji – podkreśla Pawło.
Na pierwszą linię, która przebiega za wioską, można dojść albo dojechać tzw. drogą życia, która niekiedy jest ostrzeliwana. Dalej trzeba pokonać jeszcze kilkadziesiąt metrów wśród drzew. Pozycję noszą nazwy ukraińskich miejscowości i regionów, np. Krym, Humań.
Obowiązuje kolejne zawieszenie broni tzw. chlebne i w dzień jest raczej spokojnie. Wymiana ognia zazwyczaj rozpoczyna się po zmroku, chociaż nie zawsze.
Okopy są na wysokość człowieka i stanowią skuteczną ochronę przed pociskami z broni strzeleckiej. Żołnierze ciągle je pogłębiają i kopią nowe – to prawdziwy labirynt.
Między okopami znajduje się nawet „część wypoczynkowa” – stoi kanapa, fotel i mini siłownia. To dziwne, kiedy siedzisz rozparty wygodnie w fotelu, co prawda w kamizelce i z hełmem w ręku, i wpatrujesz się w gwiaździste niebo, to gwiazdy wydają się wisieć bardzo nisko. Co jakiś czas pojawiają się czerwone smugi – to pociski świetlne. Wydaje się, że przelatują między gwiazdami.
Zapada zmrok, słychać świerszcze. Wszystko odbywa się punktualnie jak w zegarku. Kiedy robi się ciemno, nagle padają pierwsze strzały – najpierw pojedyncze, po chwili serie. Co jakiś czas słychać charakterystyczny świst przelatujących nad okopami pocisków.
Żołnierze z piechoty morskiej pracują na pozycjach spokojnie i systematycznie – wypatrują miejsc, z których przeciwnik ich ostrzeliwuje, i odpowiadają ogniem.
W przerwach ładują magazynki i taśmy do karabinu maszynowego.
– Służba w piechocie morskiej spełniła moje oczekiwania, a nawet jest lepiej niż myślałem – mówi Nick.
Mężczyzna ma 27 lat, jest w oddziale dopiero od miesiąca i – jak mówi – wciąż jeszcze trenuje wojskowe nawyki. Pochodzi z Dniepra, gdzie niedawno pracował jako menedżer w jednej z firm. Chciał iść do piechoty morskiej, bo to elita armii.
Jest bardzo opanowany i, obserwując przedpole, spokojnie odpowiada na pytania.
– Oni też strzelają z RPG – nawet w dzień. Wczoraj ostrzeliwali nas z granatnika automatycznego. Orientuję się po drzewach, gdzie są ich pozycje, bo tak ich nie widać – opowiada.
Rozmowę przerywają wystrzały ze strony przeciwnika. Nick odpowiada z kałasznikowa. Wymiana ognia trwa kilka sekund, po czym mężczyzna spokojnie, jakby nic się nie stało, kontynuuje rozmowę.
– Zero! – odpowiada przez krótkofalówkę Nick. Takie same odpowiedzi padają z innych pozycji. To dyżurny sprawdza sytuację na bronionym odcinku, a „zero” w wojskowym slangu to kod, oznaczający, że jest spokojnie.
Ale nie tylko pod Mariupolem jest gorąco. Na całej długości frontu są miejscowości, w których toczą się walki pozycyjne, niekiedy przeradzające się w ograniczone działania ofensywne.
To bardzo dziwne, że na linii frontu wciąż są miejsca, gdzie mieszkają ludzie. Wielu, jak tylko zaczynały się walki, wyjechało i próbuje sobie ułożyć życie już w innych regionach Ukrainy. To przede wszystkim ci, którzy mieli możliwości i wystarczyło im sił. W wyniku wojny na Donbasie zmuszonych było wyjechać ze wschodu Ukrainy ponad 1,5 mln osób. Ale byli też tacy, którzy nawet w okresie intensywnych bojów i ostrzałów nie opuścili swoich domostw. Są też tacy, którzy wrócili.
Oficjalnie na początku maja 2018 r. operacja antyterrorystyczna na Donbasie, zwana ATO, została zastąpiona przez Siły Operacji Specjalnych. Siły Zbrojne Ukrainy przejęły dowództwo od Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Wśród wielu zmian wprowadzono też na Donbasie oficjalny podział na trzy strefy: zieloną – ludzie mogą przemieszczać się bez ograniczeń, ale możliwe są wyrywkowe kontrole dokonywane przez policję; żółtą – prawa osób cywilnych będą ograniczone, mogą tam przebywać ludzie, którzy są zameldowani, a osoby z zewnątrz mogą przyjeżdżać tylko w wyjątkowych sytuacjach (w odwiedziny do bliskich krewnych, na pogrzeby i groby krewnych); czerwoną – tam mogą przebywać tylko osoby ze specjalnymi przepustkami.
Jednak potocznie„czerwoną strefą" nazywane są miejsca przy samej linii frontu, często miejscowości, w których żyją ludzie. Występuje też określenie „szara strefa" – jego znaczenie bywa różne w zależności od użycia. Może oznaczać miejsca, które znajdują się na terenach niekontrolowanych przez żadną ze stron, albo takie, w których jest bezpieczniej w porównaniu ze strefą czerwoną.
Krasnohoriwka to niewielkie miasto w obwodzie donieckim, położone zaledwie 20 km od kontrolowanego przez separatystów Doniecka. W 2017 r. mieszkało tutaj ponad 15 tys. osób. Miejscowość została odbita z rąk prorosyjskich bojowników w sierpniu 2014 r., ale od tego czasu położona jest na linii frontu.
Centrum miasta pozwala jednak zapomnieć o wojnie, a przynajmniej wydaje się o niej mówić już w czasie przeszłym. Budynki są wyremontowane, samochody jeżdżą ulicami, spacerują ludzie, sklepy są otwarte, działa bankomat. W centrum znajduje się duży park i coś w rodzaju letniego basenu, gdzie kąpią się dzieci. Robią to nielegalnie, ale kto by się tym przejmował, kiedy pozycje wojskowe są oddalone o nieco ponad kilometr.
– Od trzech lat próbowaliśmy uruchomić basen. Tego zbiornika nie możemy oficjalnie wykorzystywać jako basenu, ponieważ nie ma odpowiednich zezwoleń. Dlatego postawiliśmy tabliczki: „Zbiornik przeciwpożarowy. Kąpiel zabroniona!". No jakoś trzeba kombinować, inaczej się nie da. Widzicie, jak dzieci się cieszą. To było nasze marzenie – opowiada z dumą Andrij Szapoczka.
To dyrektor miejscowej stacji elektroenergetycznej, ale bardziej jest znany jako społecznik, a jego oczkiem w głowie jest sport. Jak sam mówi, to jego hobby i po prostu chce pomagać innym.
Spotykamy się przed tzw. stekljaszką (stekło to po rosyjsku szkło). Przeszklona sala sportowa została wybudowana przed igrzyskami olimpijskimi w Moskwie, które odbyły się w 1980 r. Wiele okien wyleciało podczas ostrzałów artyleryjskich i teraz są zabite dyktą.
W środku, na pierwszym piętrze, znajduje się duże boisko z rozwieszona pośrodku siatką.
– U nas jest siatkówka i piłka nożna, na drugim piętrze – tenis stołowy i karate, a na trzecim piętrze – boks. Dużo dzieci tu przychodzi – opowiada Szapoczka. – Chcemy pokazać tutaj, że możemy normalnie żyć.
Podchodzi do nas mężczyzna – to miejscowy pastor Iwan Iwanowycz. Szapoczka i pastor przyjaźnią się, nie zważając na to, że sam dyrektor mówi o sobie „wierzący ateista". Przede wszystkim jednak współpracują jak miejscowi patrioci i starają się wciągać innych w działania na rzecz miasta.
Ostatni ciężki ostrzał artyleryjski w Krasnohoriwce odbył się 28 maja 2017 r. Wtedy pociski zniszczyły szpital, trafiły w szkołę i dom modlitewny. Później ostrzały trwały jeszcze do września 2017 r.
– Obecnie strzały są, słyszymy je, ale w miasto pociski nie trafiają. Latem 2015 r. byliśmy 12 godzin pod ostrzałem artyleryjskim – tłumaczy Szapoczka.
O 16.30 rozpoczął się mecz siatkówki dorosłych. Obie drużyny grają zacięcie. Czysty sport, jakby wojny nie było.
Ale nawet Krasnohoriwka jest podzielona na dwa różne światy – na strefę czerwoną i, powiedzmy, szarą. Ta szara to właśnie centrum z parkiem, salą sportową i basenem. Ale ok. 500 m w linii prostej od parku rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej.
– Tutaj część osiedla jest uważana za czerwoną strefę, a część – już za szarą, a my nie możemy zrozumieć, jak to możliwe? Wystarczy przejść cztery metry i już jest szara strefa, to śmieszne – mówi Swieta.
Kobieta ma 55 lat i mieszka w budynku numer 11 przy ulicy Słonecznej, czy też osiedlu Słonecznym. Tutaj wszystkie budynki ucierpiały, różnica jest tylko w skali zniszczeń. W jej czteropiętrowym bloku ludzie żyją w 9 mieszkaniach. W innych budynkach też mieszka kilka osób.
– Niektórzy przyjeżdżają do swoich mieszkań na lato, a zimą wyjeżdżają, ponieważ jest chłodno, nie ma czym ogrzewać, a prąd jest zbyt drogi – mówi Swieta. – Ja nie wyjeżdżałam stąd nawet w 2014 r., kiedy były silne ostrzały. Chowaliśmy się do piwnicy i piec na ulicy rozpalaliśmy nie jeden raz. W nasz dom też trafili – dach został przebity i ściany, i szafy z rzeczami. Chwała Bogu, że przeleciało obok i nie rozbiło telewizora. Aż się przeżegnaliśmy, dlatego że telewizor kupiliśmy tylko rok wcześniej. Mieliśmy szczęście – uśmiecha się.
Teraz nawet na obrzeżu Krasnohoriwki jest spokojnie. Jest też woda i elektryczność. Nie ma gazu i raczej nie będzie go w najbliższych latach.
– Ostatnio jest nawet cicho. Słychać strzały tylko z oddali. Ale boimy się, że znów się zacznie. Wcześniej, jak strzelali, to żyliśmy według grafiku. Nawet jedzenie udawało się szybko przygotować, zanim zaczynali strzelać. A potem siedzieliśmy w piwnicy – wyjaśnia.
Przyszła inna kobieta, mieszka pod numerem 4, ale nie chce się przedstawić.
– To głównie w nas celowały pociski, a tam dalej już nie tak bardzo. Nie rozumiem, dlaczego pomoc dostaje tamta strona, a my tutaj nie. Czasami tylko coś nam przywiozą – pastor dwa razy w miesiącu dostarczy chleb i tyle. Żadne inne organizacje tutaj nie docierają. Przyjeżdżają za to tam, do centrum. I wiecie, co ci z centrum o nas mówią: „Niech ich tam rozstrzelają, żeby tylko naszej części miasta nic złego nie spotkało. Słoneczne osiedle wschodnie niech rozstrzelają!” – Jak ludzie tak mogą mówić, jak to zrozumieć? – pyta rozemocjonowana.
– Tacy są dzisiaj ludzie. Każdy myśli tylko o sobie. A Słoneczne jest odcięte od reszty miasta – dodaje Swieta.
Czy rzeczywiście ktoś tak mówi tam, w centrum miasta? – Na pewno nie ci, z którymi rozmawialiśmy wcześniej.
– Ale co tu mówić, już wszystko dawno powiedziane. Te rejony są przeklęte – kończy rozmowę sąsiadka Swiety.
Pod spaloną klatka bloku, stojącego na samym skraju osiedla, zbierają się psy, stoją miski. Ktoś dokarmia zwierzęta.
– To nasza zgraja. Nie chcecie pieska? – pyta wesoło kobieta i dodaje: – Mieszkam w sąsiedniej klatce i byłam tutaj, kiedy to się stało.
W rozbitym bloku żyje pięć osób – trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Ołena ma 54 lata i jest już na emeryturze.
– To było 16 czerwca 2016, tak?! – krzyczy do drugiej kobiety i, nie czekając na odpowiedź, kontynuuje: – To był ostrzał z samobieżnych haubic, trwał cztery godziny.
Ołena opowiada radośnie, jakby chodziło o jakąś przygodę. Wokół głośno ćwierkają ptaki. Na dworze jest bardzo gorąco.
– Przyleciało z boku i wybuchło wewnątrz budynku. To było dokładnie 15 czerwca o 4 rano. Spaliśmy. Jak wspominam, to niemal wszystkie ostrzały zaczynały się o tej porze. My omal nie pospadaliśmy z łóżek – śmieje się Ołena. – Bardzo się przestraszyliśmy.
Podchodzi druga kobieta, która wszystko zapisuje, i potwierdza datę.
– Jednego dnia były od razu cztery trafienia – pociski przyleciały jeden za drugim. Kobieta została ranna – dodaje.
Pociski przebiły trzy piętra, tworząc imponujący betonowy krater wewnątrz bloku. Co ciekawe, nawet w tej klatce na piętrach migocą czerwone lampki liczników prądu. Ściany nadal są czarne od pożaru. W jednym z mieszkań widać ubrudzoną sadzą kuchnię. Na talerzu, na kurzu i tej sadzy, ktoś palcem napisał: „Wojna".
– Teraz cicho nie jest, ale pociski do nas nie dolatują. Dolatywały jeszcze w ubiegłym roku, co było straszne. Tutaj i grady były, wiele przeżyliśmy – opowiada 50-letnia Swieta, sąsiadka Ołeny.
Ich blok bardzo ucierpiał od strzałów. Kobiety nie wyjeżdżały, bo nie miały dokąd. Za to ich dzieci uczą się lub pracują w innych miastach.
– Całą wojnę tu przesiedzieliśmy, od samego początku... – Zimą grzejemy się burżujką, okien częściowo nie ma, bo wybite, część plastrami skleiliśmy albo deskami zabiliśmy. Z drugiej strony wstawili nam nowe. Chodzimy po drewno, co prawda tam nie można, ale czasami przechodzimy przez teren, gdzie mogą strzelać. Nikt nam niczego nie daje – opowiada Ołena.
Druga kobieta przyniosła telefon z fotografiami z dnia, kiedy pociski trafiły w ich budynek. Na zdjęciach widać płonącą klatkę, przed którą teraz stoimy.
– Nie nudzimy się tutaj – śmieją się. – Chociaż lepiej, żeby było nudno – od razu dodają.
Kobiety mówią, że mamy szczęście. – Polsce udało się wyrwać spod wpływu Sowietów i może normalnie się rozwijać. My też chcemy, żeby Ukraina wyrwała się z tego sowieckiego kręgu – dodają.
Podchodzi do nas jeszcze jedna starsza kobieta. Alla ma 59 lat. Od całej trójki emanuje radość. Nie narzekają, raczej zauważają obecność problemów.
– Niestety ci, którzy popierają separatystów, wierzą, że Rosja da im nie wiadomo co. Telewizja ukraińska jest tylko u tych, u których są anteny satelitarne. A tak to rosyjska, w której pokazują, jak tam wszystko jest dobrze. Tam odradzają i Pionierów [Wszechzwiązkowa Organizacja Pionierska im. W.I. Lenina], i Komsomoł [komunistyczna organizacja młodzieżowa]. Propaganda u nich dobrze pracuje – tłumaczy Ołena.
Ich zdaniem po tamtej stronie wciąż zostało wielu ukraińskich patriotów. Kobiety boleją, że Ukraina jest tak słaba, że inni decydują o jej losie.
– Linia frontu jak była, tak i została. Teraz jest 600 m od nas. Dla mnie najstraszniejsze, o czym mogę pomyśleć, jest to, że, nie daj Boże, obudzę się rano, a tutaj będą nie dwukolorowe ukraińskie flagi, a trójkolorowe rosyjskie... To najbardziej koszmarny sen – mówi Ołena.
Psy obserwują nas z daleka, boją się podejść.
– Brygado moja, chodźcie do nas – woła je jedna z kobiet.
Ale te są nieufne wobec obcych.
– Mamy różne odłamki. Chcecie sfotografować się z czołgowym? – śmieje się Ołena.
– Szczęścia dla was i waszego kraju. Nie zapominajcie o nas – żegna się Alla.
– Widzicie, tam, na wprost, jest terminal – mówi Rodion zza kierownicy dostawczej furgonetki należącej do organizacji humanitarnej Proliski.
Słynne donieckie lotnisko, a właściwie to, co z niego zostało po zaciętych bojach w 2014 r. i na początku 2015 r., widać zarówno po drodze z Awdijewki do Opytnego, jak i z samego Opytnego.
Awdijewka to typowe przemysłowe miasto na Donbasie. Tutaj znajdują się największe w Europie zakłady koksochemiczne. W mieście żyje niemal 34 tys. osób i jest położone tylko 13 km od Doniecka. Ta odległość, która do wybuchu wojny stanowiła o atrakcyjności, w 2014 r. okazała się przekleństwem. Miasto do ubiegłego roku znajdowało się pod ostrzałem. Chociaż, jak to często bywa w tego typu miejscach, wszystko zależy od szczęścia, a właściwie – od położenia twojego domu. Albo w twoją okolicę pociski dolatują, albo nie. Taka jest wojenna loteria.
O Awdijewce stało się głośno w lutym 2016 r. Wtedy rozpoczęły się walki o tzw. promzonę (strefę przemysłową), położoną na obrzeżach miasta. Nadal jest to jedno z najbardziej gorących miejsc na froncie. W lutym 2017 r. cywilna część miasta znalazła się pod silnym ostrzałem artyleryjskim, w wyniku którego ginęli ludzie. Przeprowadzono częściową ewakuację. Teraz życie w Awdijewce wróciło do normalności. Przez lata wojny tym, co trzymało ludzi na miejscu, było przede wszystkim zatrudnienie – działały zakłady przemysłowe z koksownią na czele.
To dobre miejsce do życia w tych wojennych warunkach. Tutaj mieszkają też uciekinierzy z innych rejonów kraju. W sierpniu 2018 r. z okazji Dnia Niepodległości Ukrainy wznowiono dostawy gazu dla mieszkańców.
W odróżnieniu od Awdijewki o Opytnem nie wspomina się często. To praktycznie zamknięta strefa, miejscowość wyjęta spod prawa, do której oficjalnie dostać się jest bardzo trudno. Łatwiej mają tylko żołnierze i przedstawiciele organizacji humanitarnych, choć także w ich przypadku mogą pojawić się problemy.
Specyficzny status (najbardziej czerwony z czerwonych, jeśliby byłoby możliwe takie stopniowanie) Opytne zawdzięcza swojemu położeniu, które w 2014 r. stało się przekleństwem dla jego mieszkańców. Na południe jest niecałe 1,5 km do pasów startowych donieckiego lotniska, z kolei na południowy-wschód, ok. 2 km dalej, znajduje się miejscowość Spartak, a tam pozycje bojowników. To rejon intensywnych walk.
Z Awdijewki do Opytnego przed wojną można było dojechać samochodem w 15 min. po zwykłej, asfaltowej drodze – to raptem 7,5 km. Teraz jest zamknięta, przynajmniej dla cywili. Dojechać do Opytnego oficjalnie nie można.
Ale jest jeszcze jedna droga, znacznie krótsza – ma może 2 km, znana mieszkańcom Opytnego, wolontariuszom z organizacji humanitarnej Proliska i, oczywiście, wojskowym.
Wyjeżdżamy samochodem transportowym spod biura Proliski. Organizacja powstała w lipcu 2014 r. i jej zadaniem jest pomoc ofiarom konfliktu na Donbasie. Jest apolityczna i współpracuje z ONZ. Jej szef to Jewhen Kaplin, który pomógł nam znaleźć rozmówców w Awdijewce. Organizacja ma swoje biura we wszystkich centrach rejonowych wzdłuż linii frontu.
Mijamy dom kultury awdijewskiego zakładu koksochemicznego. Tuż za nim pojawiają się tablice ostrzegające przed minami. Wjeżdżamy na polną drogę, która została rozminowana. Za to wokół wciąż znajdują się miny. Jedziemy wzdłuż drzew.
– Wszystko zarasta szybko. Wcześniej, 30-40 lat temu, to była sypana droga prosto do Opytnego. Później, kiedy zbudowali asfaltową, to o niej zapomnieli. A teraz, kiedy pada deszcz, przejechać nie można – mówi Rodion.
W pewnym momencie widzimy zniszczony terminal pasażerski lotniska. Opytne było jednym z punktów na linii frontu, kontrolowanym przez ukraińskich żołnierzy, i takim pozostało. Tutaj toczyły się ciężkie walki, a strzały do dzisiaj są słyszalne.
Jeszcze kilka minut i wjeżdżamy do miasta. Cywilizowany świat (owszem, blisko frontu, ale z bankomatami, marketami, wodą, prądem i nawet gazem) dzieli od czarnej strefy zaledwie 15-20 min. jazdy samochodem. Pod warunkiem, że jest sucho.
– To jedyna miejscowość w rejonie jasynuwackim, która jest w tak ciężkiej sytuacji. Nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że tutaj jest państwowa ziemia. Tutaj hodowali warzywa, nasiona, dokonywali selekcji – czarny pieprz, okrągły bakłażan, arbuzy. To było dobre miejsce, tutaj nie sprzedawano żadnego domu przed wojną. Do Doniecka stąd tylko 8 km – kontynuuje nasz kierowca.
Rodion jest pracownikiem Proliski i jednocześnie mieszkańcem Opytnego, w którym żyje z żoną. Tak się złożyło, że jest zarówno ofiarą tej wojny, jak i osobą, która pomaga innym. Mężczyzna lubi dużo mówić, a może czuje taki obowiązek. Chce zdążyć przekazać nam jak najwięcej informacji, żebyśmy mogli lepiej zrozumieć, czym jest ta wojna i z czym przychodzi się im tutaj mierzyć. Ale w jego opowieści nie słychać użalania się nad sobą i nad życiem.
– U nas sytuacja jest napięta. Trzy dni temu żołnierze wyłamali ludziom drzwi i broń do brzuchów przystawiali. Teraz wojskowi nam już nie pomagają, w 2015 pomagali. Teraz oni izolują się – mają swoje życie, a my swoje – mówi spokojnie.
Dla niego to niestety norma, bo taka jest wojna. Bywają źli żołnierze i dobrzy, tak jak ludzie. Ale podkreśla, że popiera silną armię, która z szacunkiem odnosi się do nich – mieszkańców.
Wiktor wyjaśnia też, że trochę winni byli sami mieszkańcy, ci, którzy handlowali wódką. Proceder trwał trzy lata i przez to było sporo konfliktów. Na szczęście to już przeszłość.
– Tutaj wcześniej była hodowla bydła, zakłady mięsne i 10 różnych firm. Ludzie uprawiali też warzywa i owoce, sprzedawali je w Doniecku. Miejscowość była bogata – dodaje Rodion.
Po drodze mijamy pozostałości po wcześniejszych posterunkach, które znajdowały się na wszystkich drogach. Teraz żołnierze mają pozycje na skraju miejscowości i tylko na niektórych ulicach.
– Dopóki nie wyleciał w powietrze samochód z pomocą humanitarną Caritas dwa miesiące temu, to nawet czasami jechaliśmy kawałek drogą asfaltową – mówi.
We wsi przed domem Rodiona czekają ludzie, szczeka głośno pies na łańcuchu.
Na furtce wiszą dwie wywieszki. Na jednej napisano, że Proliska przy wsparciu Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR) przekazała Opytnemu piłę mechaniczną, a na drugiej, że miastu podarowano również trzy generatory.
– Nikt z nas nie wyjeżdżał stąd na dłużej – chyba, że kogoś ranili albo zachorował. Dwa miesiące temu człowiek wyleciał w powietrze. Tutaj niebezpiecznych przedmiotów nie brakuje – mówią.
Ludzie zebrali się, żeby pojechać po karmę, którą przywiózł Czerwony Krzyż. Ale ten dojeżdża tylko do bezpieczniejszej części wsi, do tzw. Opytnego Górnego. My jesteśmy w Opytnem Dolnym.
– Przejdziemy się. Zobaczycie, jak ludzie żyją i sami stwierdzicie, czy potrzebują pomocy. Chodźmy! – mówi Rodion.
Do wybuchu wojny w Opytnem mieszkało 760 osób. Teraz jest ich 40.
– Pobieda i Drużby to dwie ulice, których faktycznie nie ma. Większość budynków została tu zniszczona w okresie czerwiec-lipiec 2015 r. Ostrzały artyleryjskie trwały po 20 godzin – opowiada nasz rozmówca wspólnie z żoną Leną. – Sąsiadowi rękę urwało. W ten budynek strzelał czołg z obwodnicy. Nie można było przebiec przez ulicę, żeby znaleźć inne ukrycie.
Kiedy mieszkasz w takich miejscach, szybko pogłębiasz swoją wiedzę na temat broni. Wiesz już, ile pocisków jest w czołgu, czyli po ilu wystrzałach możesz wyskoczyć z ukrycia i uciekać.
– Nie ma ani jednego domu, który byłby cały. Ale nasza skala jest inna – jeśli tylko okien nie ma, to znaczy, że jest cały. Są domy w całkiem dobrym stanie, chociaż tam akurat byli żołnierze – wskazuje Lena.
– Tutaj ludzie sami zrobili drogę przez ogrody, bo po asfalcie żołnierze nie przepuszczali. Wszystko zarosło. W 2015 r. nie mogliśmy wychodzić do ogrodów, bo od razu zaczynali do nas strzelać.
Przyroda szybko sobie radzi, odradza się tak, jakby ona też była jedną z walczących stron i to ona wygrywa.
– W tym roku tak obrodziło, szczególnie morele i czereśnie. Bogata ziemia, karmi nas – mówi Rodion.
To zadziwiające, ale nigdzie nie widziałem tak dużych i smacznych moreli – żółty ich kolor przechodzi w czerwień. Aż proszą, żeby je zerwać.
– Ale od tych ostrzałów skład ziemi uległ zmianie. Już drugi rok z rzędu ogórki i pomidory kwitną, ale owoce nie wyrastają – dodaje Rodion. – Jest też problem z wodą pitną. W dolnej części wsi mamy cztery studnie, dwie pitne, ale na górze nic nie ma. Stoi tylko zbiornik, ale woda w nim jest chemiczna.
To dziwna wycieczka, podczas której zamiast zabytków oglądamy zniszczone budynki i słyszymy opowieści, w jaki sposób zostały uszkodzone i czy było to bezpośrednie trafienie, odłamki, czołg, haubica, moździerze, pociski wielkokalibrowe itd.
– Macie latarkę?
W domu Marii Fiodorownej jest ciemno, okna zasłonięte są przed odłamkami. Ćwierkają małe pisklęta, które żyją w jej kuchni – to powód do dumy 78-letniej kobiety.
– Tutaj śpię na tapczanie, a tam, w fotelu, stoi telewizor. Przez okno wleciał odłamek, który zbił lustro na ścianie, a później kolejny przeleciał obok kanapy i wbił się w ścianę. – Przestraszyłam się – mówi.
– Trzeba remont zrobić. Mieszkałam tu z mężem, ale umarł w 2014, bo chorował. A rok później syna zastrzelili obok domu – dodaje spokojnie.
W podwórzu szczeka pies. – Wanoczka, nie trzeba! Idziemy zobaczyć ogród – mówi Maria.
– Tutaj syn przez pół roku był pochowany, a później zabrali go na cmentarz. Nasz Rodion to załatwił – opowiada kobieta.
Mężczyzna jest bohaterem dla miejscowych – dba o nich, pomaga i rozwiązuje ich problemy, oczywiście, na ile jest to możliwe.
– Mówili, żebym wyjechała, ale ja nigdzie nie pojadę. Gdzie ja tam będę leżała i tęskniła? Zobaczcie, tu moje kartofle rosną, ogórki, arbuzy. Robota w domu jest, walczę z trawą, sąsiad pomaga. Przywykłam do tego miejsca. Żyję tu od 1949 r.
Rodion mówi, że dom Marii stoi przy najgęściej zaludnionej ulicy we wsi – mieszka tu teraz pięć rodzin.
– Tutaj pociski padały, drzewa połamało. Mamy dom podobny do szopy. Tak żyjemy. Chociażby prąd doprowadzili – obiecują i obiecują. Już piąty rok siedzimy bez światła, tylko o świecach. Dobrze, że jest Rodion – mówi Maria.
– Węgiel, pieniądze, garnki, odzież, świece i jedzenie – wszystko od ONZ. W ciągu roku minimum 10 różnych pomocy otrzymujemy – wymienia nasz rozmówca.
A Maria dodaje, że Rodion z żona wypełniają wszystkie niezbędne dokumenty i przywożą lekarzy.
– Lekarze bez Granic przyjmują u nas w domu – potwierdza mężczyzna.
Opytne to jakby czarna dziura. Według wolontariusza nie działa tutaj ani jeden państwowy program pomocy. Państwo nawet nie przewozi chorych do szpitali, robią to wolontariusze.
– Żyjemy tylko dzięki tej dwójce. Bez Rodiona i jego żony zdechlibyśmy już dawno – potwierdza opinię innych Ołeksandr, sąsiad Marii.
Głównym problemem jest brak władzy. Jej po prostu w Opytnem nie ma. Rodion wraz z Proliską od dwóch lat starają się o utworzenie tutaj i w sąsiednich Pieskach administracji cywilno-wojskowej. Ale Kijów w tym roku znów odmówił. Wszystko pozostaje więc na barkach wolontariuszy i organizacji humanitarnych.
Tym niemniej nasz rozmówca nie rezygnuje – razem z kierownictwem Proliski będą walczyli dalej w tej sprawie. I dodaje, że niestety sami mieszkańcy też byli podzieleni w tej kwestii, ale to się już zmienia.
– Większość już rozumie, że konflikt może potrwać jeszcze bardzo długo i nie można tak żyć bez władzy na miejscu. Ludzie już rozumieją, że trzeba się jednoczyć i walczyć o prąd i władzę.
Mieszkańcy ufają Rodionowi, bo widzą rezultaty.
– Przywieźliśmy trzy generatory – dwa na dół wsi, a jeden na górę. Rozdzieliliśmy je na konkretną liczbę ludzi – każdy może przyjść i naładować telefon, latarkę – podaje przykłady nasz rozmówca.
Wolontariusz opowiada, że jeszcze na początku lat 90. chciał stąd uciekać. Przyjechał, bo stąd pochodziła jego żona. Ale miejscowość szybko się zmieniała. W 2010 r. dom tutaj kosztował aż 80 tys. dol. Teraz Rodion jest jest już dziadkiem, ale wnuczki jeszcze nie widział, ponieważ mieszka z rodzicami na terenach niekontrolowanych przez Kijów, a on tam jeździć nie może.
Wracamy do domu Rodiona, który wraz z żoną oprowadza nas po wykończonym cztery lata temu budynku, który mimo zniszczeń nadal jest ich dumą.
– Tutaj wybuchł pocisk – pokazuje mężczyzna. – Tutaj przyleciało coś takiego, co rozwaliło całą ścianę...
– Siedzieliśmy w piwnicy, kiedy nas zaatakowano. Większość mebli została zniszczona. Sufit zwisał do podłogi, później go podparliśmy. Chodźcie dalej – mówi Lena.
Kot Tioma głośno miauczy.
– Najsmutniejszy widok to górne piętro. Szkoda tylko, że pomieszkać tu nie zdążyliśmy. Ledwo zakończyliśmy budować przed wojną. Cieszyliśmy się, że spłaciliśmy długi... Wszystko było nowe… – mówi Rodion i kontynuuje pokazywanie nam zniszczeń. – Tutaj uderzył pocisk moździerzowy, obok 122 mm, tam pocisk wielkokalibrowy… – dodaje.
– Przed wojną żyliśmy dobrze. Teraz woda przecieka, ptaki wlatują przez dziury. Na balkon wyjdziecie fotografować lotnisko? Nie boicie się? – pyta kobieta.
Z boku zniszczonego balkonu dobrze widać pozostałości terminalu. Jeszcze niedawno nie można było tak po prostu wychodzić, bo strzelali snajperzy.
Wiktor wypełnia dokumenty dotyczące uszkodzonych budynków we wsi. To specjalna tablica, na której jest 350 domów i mieszkań.
– Określamy stopień zniszczeń każdego z nich. Są cztery kategorie uszkodzeń. Czwarta jest wtedy, kiedy nawet ścian nie ma, trzecia – kiedy dom spłonął, ale ściany pozostały, druga – kiedy uszkodzony jest dach i okna, a pierwsza – kiedy budynek ma lekkie uszkodzenia, np. powybijane szyby. To ciężkie zadanie, bo przecież większości ludzi nie ma. Bierzemy stare listy, szukamy mieszkańców – opowiada Rodion o swojej pracy. Byłoby ich więcej – jedyny warunek to podłączenie prądu. Gotowych jest wrócić od razu 20 osób. O prądzie marzą wszyscy – to jednoczy tych z dolnej i z górnej części miasta.
– Ludzie mogliby trzymać jedzenie w lodówkach, przygotować je normalne. Brak prądu to pustka informacyjna – mieszkańcy nie mogą dowiedzieć się z telewizji, radia, co się dzieje – podkreśla Rodion.
– Prąd to wszystko – mówi baba Masza, jak sama się przedstawia.
Kobieta ma 65 lat i mieszka wraz ze swoją siostrą, 68-letnią Ziną, w bloku w górnej części Opytnego.
– Niech prezydent przyjedzie tutaj i chociaż trochę pomieszka z nami. Niechby ktokolwiek z władzy przyjechał tu do nas – mówią siostry i dodają. – Teraz nie gotujemy na ogniu, ale w domu mamy gaz z butli.
Oprócz prądu przydałaby się jeszcze utwardzona droga. – Chociażby nam drogę otworzyli, żebyśmy mogli pojechać i wrócić. Bo jak pada, to ciężko iść pieszo albo jechać na rowerze do miasta – mówi baba Masza.
– Wszystko źle u nas na razie, chłopcy. Nikt nam nie chce pomagać. Jedynymi, którzy opiekują się nami i o wszystko walczą, a przy tym dostaje im się za to, są Rodion i jego żona – podkreślają siostry.
Dyskusja toczy się dalej. Niby rozmawiają między sobą o tym, w której studni woda jest lepsza, ale chcą, żebyśmy też słuchali. Chcą, żeby inni dowiedzieli się, że w Opytnem mieszka 40 osób i jest tam bohater, który pomaga.
Dla rodziny Sawiekiczów muzyka jest ważnym elementem życia. – Ołeksij gra na gitarze, jego mama – na pianinie i obecnie uczy wnuczkę gry na tym instrumencie. Dziewczynka odnosi już sukcesy w konkursach. Ale to nie wszystko. Ołeksij wraz z żoną Swietłaną w kwietniu br. zorganizowali Festiwal Awdijewka FM.
Dla nich wojna okazała się szansą na zmianę swojego życia i realizację marzeń.
– Już przed wojną chciałem zajmować się działalnością społeczną. Ta myśl pojawiła się chyba po mojej podróży do Polski w 2004 r. Wtedy mnie zachwyciło, że tam wszędzie widziałem kwiaty, było zielono i estetycznie. Wróciłem do Awdijewki, a tutaj pełno śmieci, więc pojawiła się chęć do zmiany tego i uporządkowania miasta. Ale do wybuchu wojny czasu nie było. Zorganizowaliśmy tylko z dziećmi kilka akcji społecznego sprzątania – mówi Ołeksij.
– Od 2014 r. miasto nie daje sobie rady z problemami. Zimą 2015 r. było tutaj bardzo gorąco – trwały silne ostrzały, więc wywieźliśmy dzieci. To był pierwszy raz, kiedy nie mieliśmy prądu i łączności.
– Wtedy z sąsiadem zaczęliśmy pomagać innym mieszkańcom – wywozić tych, którzy tego potrzebowali. Rozwoziliśmy też pomoc humanitarną. I wyszło tak, że to, co chciałem robić jeszcze przed wojną, udało mi się realizować już w jej trakcie. Od tego momentu zacząłem zajmować się działalnością społeczną – opowiada Ołeksij.
Siedzimy w ogrodzie jego domu w Awdijewce. Powoli zapada zmrok.
Ołeksij urodził się w Doniecku, ale z Awdijewki pochodzi jego babcia, tutaj urodziła się jego mama i stąd pochodzi też jego żona, Switłana. W 2002 r. mężczyzna przeprowadził się do Awdijewki – pracowali razem z żoną na Uniwersytecie w Doniecku. Kobieta została zwolniona z pracy jeszcze w 2005 r., a Ołeksij w 2014 r. złożył wypowiedzenie i podjął pracę w Winnicy, gdzie znajduje się przeniesiona siedziba uniwersytetu.
– Nasze miasto często jest utożsamiane z wojną. Nawet był taki moment, że wstyd było przyznawać się, że jesteś z Awdijewki, bo od razu zaczynali tobie współczuć – mówi Ołeksij.
Kiedyś całe życie kulturalne odbywało się w pobliskim Doniecku, a on z żoną i znajomymi chcieli coś zmienić. I tak pojawiła się idea zorganizowania festiwalu.
– Chcieliśmy zrobić coś pozytywnego. Okazało się, że w Awdijewce jest sporo ludzi, którzy mają ochotę zaangażować w tego typu inicjatywy. Chcieliśmy, żeby ten festiwal dał coś dzieciom i młodzieży, nauczył ich czegoś, pomógł zdobyć praktyczną wiedzę od gości, których zaprosimy, i którzy poprowadzą różne warsztaty – opowiada Ołeksij.
Mężczyzna rozpala ogień. Szykujemy się do kolacji.
– Jak już stworzyliśmy ideę wydarzenia, to pojawiła się możliwość przedstawienia naszego projektu na jednym z konkursów. I wygraliśmy grant w wysokości 90 tys. hrywien na realizację festiwalu. Początkowo myśleliśmy, że to wiele, ale później zrozumieliśmy, że to kropla w morzu potrzeb. Tylko koszt postawienia sceny wyniósł 100 tys. hrywien. Ale nasz pomysł spodobał się administracji rejonowej i obwodowej, więc nas wsparli. Ministerstwo Kultury pomogło nam i przywiozło artystów – mocny muzyczny desant – dodaje.
Festiwal był dobrze oceniony i wszystko na to wskazuje, że zostanie zorganizowany w przyszłym roku.
Idziemy posłuchać, jak gra ich 9-letnia córka Marijka. Babcia przygotowuje ją do jesiennego konkursu. Ale Marijka, chociaż lubi grę na pianinie, woli teraz wspinać się po drzewach w ogrodzie i stamtąd obserwuje, co robią dorośli.
Płonie ognisko, wśród nas kręci się olbrzymi pies i kot. Popijamy koniak.
Słuchamy jak Ołeksij gra na gitarze i śpiewa klasykę radzieckiego i rosyjskiego rocka końca lat 80. i 90. W repertuarze ma m.in. Kino i DDT.
Gospodarze wspominają z uśmiechem, jak podczas festiwalu żył u nich malarz z Niemiec, muzycy, dziennikarze, była teściowa, wszystkie dzieci i jakoś się mieścili.
Idylla... Tylko co jakiś czas z oddali dobiegają odgłosy strzałów. Mieszkańcy nie zwracają uwagi, a nawet wydaje się, że nie słyszą.
– Myśleliśmy, że ostatnio zupełnie ucichło. Tak późno robimy zazwyczaj coś w domu, jestesmy zajęci i nie słyszymy ich – tłumaczy Ołeksij. – Teraz jest cicho, dwa miesiące temu było bardzo głośno.
130 km na południe, nad brzegiem Morza Azowskiego, znajduje się wieś Wynohradne, która praktycznie przylega do Mariupola.
15 czerwca 2018 r. na brzegu zbierają się rybacy i jest to ich ostatni dzień pracy w tym sezonie. Stanowią niewielki kolektyw, który działa legalnie – mają licencję i kwoty połowowe. To nie takie częste, bo w tym regionie łowi wielu kłusowników. Ale inaczej być nie może, jeśli szefem jest Mykoła Hnatuszenko.
– Urodziłem się tutaj w 1951 r. Stąd są moi rodzice, dziadkowie – z dziada, pradziada. I to są moi chłopcy. Oni wszyscy żyli w Szyrokino, a ja tam wcześniej pracowałem – opowiada przy stole.
Szyrokino już nie ma, przynajmniej takiego, w którym można żyć. Miejscowość została całkowicie zniszczona w latach 2014-2015, a teraz przebiega tam linia frontu.
– Dlatego zdecydowaliśmy się połączyć siły i założyć kolektyw. I chłopcy teraz pracują. Oni łowią ryby, sprzedajemy i płacimy podatki. Chłopcy mają na chleb i do chleba. Pracują bardzo ciężko – każdego dnia od czwartej rano do wieczora – tłumaczy Hnatuszenko.
Kolektyw jest multietniczny, bo taki region. Oprócz Ukraińców, jeden rybak ma polskie korzenie, inny jest Grekiem, a jeszcze jeden – Asyryjczykiem.
Specjalizują się w łowieniu małych ryb: tiulki, hamsy, byczka i śledzi. Pracują od 1 marca do 15 czerwca i jesienią od 1 września do 30 listopada. Jego kolektyw wypływa na połów łodziami 3-4 km w głąb morza, stawiają tam kotły z siatek, które sięgają dna – ryba wpływa, a wypłynąć już nie może.
Razem z Hnatuszenko łowią zięć i dwóch wnuków w wieku 20 i 14 lat. Chłopcy mówią, że im się podoba.
– Zarabiają pieniądze, żeby dziewczęta zapraszać do kawiarni i kina – dodaje dziadek.
Mykoła Hnatuszenko jest znany tutaj i cieszy się autorytetem. Przez wiele lat był dyrektorem Przedsiębiorstwa Rybnego Ilicz, które należało do Mariupolskiego Kombinatu Metalurgicznego im. Ilicza. Zakłady miały się dobrze jeszcze na początku ukraińskiej niepodległości. Ich flota liczyła 26 statków rybackich, które łowiły na długości 120 km. Produkowały też konserwy i remontowały statki. Zajmowały się również zarybianiem morza.
– Nikt teraz nie myśli o państwie. Wychowanie trzeba zaczynać od przedszkola, mówić dziecku, że Ukraina to Twoja ojczyzna – przekonuje.
Jego rozmyślania przerywa nakrywanie do wspólnego obiadu. – Ziemniaki postaw bliżej – ktoś krzyczy.
– Chodźcie, Andrjucha, zwołaj brygadę! Pić ktoś będzie? – pyta Mykoła
– Oczywiście! – odpowiadają.
– Dawajcie, wypijemy i pożyczmy sobie szczęścia. Chce się wierzyć, że ono jeszcze przyjdzie. Cieszę się, że wszyscy są cali i zdrowi – wznosi toast Mykoła.
Autorzy: Piotr Andrusieczko, Marcin Suder
Opracowanie graficzne: Arkadiusz Sołdon
Wdrożenie: Piotr Kliks